Seria fotograficzna NIE WOLNO! przygotowywana była przez kilka lat. Paweł Kowalewski podróżując po świecie, robił zdjęcia różnych znaków zakazu i nakazu, a potem w oparciu o nie powstawały reprodukcje. Po raz pierwszy zaprezentowane zostały na 2. Mediations Biennale w Poznaniu w 2010 roku. Głównym znakiem samego biennale była jedna z prac z cyklu, fotografia z komunikatem Europeans Only wydrukowana na wielkoformatowym banerze.
Podpisy do kolejnych lightboxów autorstwa Pawła Kowalewskiego:
Do Not Rush
(Nie spiesz się)
Tokio, 2011
Tokio na dwa miesiące przed tsunami. To tablica zakazu jakże egzotyczna dla cywilizacji zachodniej – Nie spiesz się.
Kiedy wyczuwałem stoicki spokój w głowie moich japońskich przyjaciół, o których postanowiliśmy się wtedy zatroszczyć, przypomniałem sobie tę tablicę. Jak wiele daje człowiekowi czynienie każdego kroku z zastanowieniem, bez pośpiechu; do jak wielkich pozytywnych efektów może to doprowadzić.
No Weapons Allowed
(Wnoszenie broni zabronione)
New Delhi, 2011
New Delhi, wejście do Pałacu Snów, w którym odbywają się pełne przepychu bollywoodzkie show.
Pałac Snów otwarto niedawno w stolicy najbardziej dynamicznie rozwijającej się gospodarki w Azji. Gospodarka rozwija się tak szybko, że wokół Pałacu Snów rozciągają się slumsy, a ludzie śpią na ulicach. Pewnie dlatego do Pałacu Snów nie należy wchodzić z bronią.
Wrong Way, Go Back
(Niewłaściwa droga, zawróć)
Melbourne, 2009
Melbourne, stolica stanu Wiktoria, Australia. Dawna brytyjska kolonia karna dla złodziei i prostytutek. Historia Australii to te cztery słowa – Wrong Way, Go Back. Zawsze można zawrócić ze źle obranej drogi.
Memento doprowadziło do tego, że po wielu gorączkach złota, prześladowaniach Aborygenów, przetrzymywaniu emigrantów w blaszanych barakach, państwo, będące w apogeum rozwoju, miało odwagę, by przeprosić swoich rdzennych mieszkańców za zbrodnie, których się wobec nich dopuściło. Do lat 70. Aborygenów traktowano jako obywateli drugiej kategorii; do codzienności należało odbieranie im dzieci, zmuszanie do sterylizacji, wywłaszczanie z zajmowanych przez nich ziem oraz brutalne traktowanie i dyskryminacja.
Australia w dość krótkim czasie zawróciła z tej drogi. Słowa Wrong Way, Go Back dotyczą jednak nie tylko tego państwa. Zawsze jest czas na to, by każdy z nas mógł zawrócić ze źle obranej drogi.
Europeans Only
(Wstęp tylko dla Europejczyków)
Johannesburg, 2007
Napis Europeans Only to symbol systemu, który dzielił ludzi ze względu na rasę i kolor skóry.
Otwarte w 2001 roku w Johannesburgu Muzeum Apartheidu powstało, aby dokumentować XX-wieczną historię południowej Afryki, w której to właśnie apartheid odegrał znaczącą rolę. Segregacja rasowa w 2001 roku wydawała się czymś, co odeszło w mrok wynaturzeń minionego stulecia.
● 2010 – Francja wydala obywateli Rumunii pochodzenia cygańskiego…
● 2011 – Szwadrony śmierci mordują cudzoziemców w Niemczech…
● 2012 – Holenderskie władze zachęcają do słania donosów na cudzoziemców…
Oto jak w kontekście 2012 roku wygląda ten muzealny napis z dworca w Pretorii…
Symulator totalitaryzmu jest realnym doświadczeniem treści przesłania wybitnego włoskiego filozofa, Giorgio Agambena. Myśliciel ten twierdzi, że system prawno-etyczny obozu koncentracyjnego jest wciąż obowiązującym paradygmatem, że nigdy nie opuściliśmy Auschwitz, a współczesny świat organizujemy nadal w duchu systemów totalitarnych.
Obrazy zagłady, śmierci, wszelkiego zła, jakie codziennie mają miejsce na świecie, docierają do nas tymi samymi kanałami i w ten sam sposób, co każdy inny medialny komunikat. Pytanie – jak na nie reagujemy? Paweł Kowalewski stawia nas bezpośrednio wobec przerażającego systemu. Kilkuminutowym eksperymentem, przez jaki przechodzimy w odosobnieniu w zamkniętej kabinie, artysta chce obudzić świadomość, niezamierzonego wprawdzie, ale jednak współuczestnictwa. W Symulatorze wykorzystuje swoje dawne doświadczenia i zasady, które ćwierć wieku temu zostały sformułowane w manifeście Gruppy, nieformalnego stowarzyszenia kilku artystów, przy czym słowa te pozostają zadziwiająco aktualne: „Zaczynamy w czasach, gdzie wszystko jest określone, nie ma żadnych odniesień. Wszystko pływa w bajorze. Wszystko wolno, bo wszystko jest bez znaczenia. Dlatego chcemy coś wyraźnie i prosto nazwać językiem malarstwa, znaleźć grunt bez kręcenia…”. Kowalewski znajduje ów współczesny grunt, ale sięga tym razem do sfery mediów.
Przez kilka lat gromadził odpowiednie zdjęcia publikowane w Internecie, starannie je wybierał i przetwarzał, zestawiał ze sobą. Przedstawiają „psy wojny” – śmierć, głód i pożogę, jakie były skutkiem faszyzmu, stalinizmu i innych „izmów”. Nie rozpoznajemy momentów ani ofiar mordów, rozstrzelań, gwałtów. Ważne, że artysta dobiera je tak, by stały się jednym głośnym krzykiem protestu. Te zdjęcia skonfrontowane są z obrazkami sielskiego, nawet radosnego życia, które toczyło się i toczy równolegle, czasem tuż obok. Fotografie mieszają się, tworzą collage przemocy, który uzupełniany zostaje rejestrowanymi na żywo twarzami nieświadomych widzów oglądających projekcję. Odbiorcy stają się mimowolnymi uczestnikami całego procesu
Zajmująca główne miejsce ekspozycji maszyna, tytułowy Symulator totalitaryzmu, jest nieludzkim urządzeniem, które bezdusznie mieli codzienność świata.
Moc i piękno. Bardzo subiektywna historia polskich matek stanowi pewnego rodzaju hołd oddany młodym kobietom, które urodziły się na początku XX wieku, a ich młodość przypadła na czas II wojny światowej i rozkwitu dwóch największych ustrojów totalitarnych.
Projekt składa się z wielkoformatowych portretów (200×140 cm), stworzonych na podstawie archiwalnych fotografii bohaterek. Grafiki, utrzymane w monochromatycznej kolorystyce, wykonane są z drobnych kropek, które dopiero z odpowiedniego dystansu tworzą całość. Specjalna farba użyta do ich stworzenia ma trwałość obliczaną na 1 rok. Po tym czasie prace wyblakną. Oczywiście można o nie zadbać i chronić jak ikony w świątyniach. Ale można również patrzeć na nie i obserwować, jak powoli i systematycznie stają się coraz mniej widocznym znakiem, który finalnie pozostanie tylko w naszej pamięci.
Mottem projektu są słowa Hannah Arendt „Nie istnieją strefy zapomnienia. Przynajmniej jeden człowiek zawsze utrzyma się przy życiu i zda relację”. Kowalewski zwraca uwagę na to, co istnieje poza widzialnym spektrum, i jednocześnie podkreśla, że pomimo faktu, iż o tamtych tragicznych czasach mówiono wielokrotnie i na różne sposoby, to ze względu na subiektywność pamięci jest jeszcze wiele historii do opowiedzenia.
Dla Kowalewskiego pretekstem do podjęcia tego niezwykłego dialogu z historią i pamięcią były losy jego matki, Zofii Jastrzębskiej, oraz matek innych znajomych. Artysta otwiera nową perspektywę. Prezentując kobiety, które doświadczyły niewyobrażalnego okrucieństwa, ukazuje ich niezwykłe piękno, siłę i odwagę; dopowiada także, że to właśnie te czynniki stanowiły w dużej mierze drogę do ocalenia bohaterek.
Historia o polnische mame stała się pretekstem, by opowiedzieć także o pokoleniu odchodzącym, które ukształtowało nas – ludzi obecnie stanowiących siłę tego świata. Sylwetki z wystawy w pewien sposób stały się symbolem całego pokolenia – tych wszystkich kobiet, które przed laty dźwigały na swych barkach naznaczone totalitaryzmem młodzieńcze doświadczenia, by móc potem na pozór normalnie funkcjonować. Niezależnie od tego, gdzie potem zamieszkały. Przeżyły swe życia, zniknęły z naszego świata, pozostawiając po sobie pamięć świadka – cenną, taką którą należy pielęgnować. Ponieważ pamięć o człowieku lub czasie nosimy w sobie, we wciąż bijącym sercu. To najmocniejszy znak naszego dziedzictwa – mimo że go nie widać, nie słychać. Ale on wciąż tam jest. Niczym genotyp.
Paweł Kowalewski o inspiracji do wystawy Moc i piękno:
„W 2012 roku moja 89-letnia matka, żołnierz Armii Krajowej podczas II Wojny Światowej, kobieta charyzmatyczna, zdecydowana i odważna, dostała zawału serca. Spowodowane zawałem niedotlenienie mózgu sprawiło, że na ostatnich 20 miesięcy swojego życia nieoczekiwanie zmieniła się w radosną, ciepłą osobę o niemalże bezradności dziecka, z pamięcią działającą jak migawka fotograficzna, która przywoływała obrazy z przeszłości – sceny czasami radosne, czasem tragiczne, w znaczącej jednak mierze dotyczące lat jej młodości.
Rok wcześniej dostałem od najbliższych prezent – badanie 23andMe. Okazało się, że ponad 13% genotypu pochodzi od Aszkenazy. Po wypadku mamy w 2012 roku postanowiłem sprawdzić, czy w rzeczywistości badanie 23andMe potwierdzi rodzinne przypuszczenia dotyczące naszych przodków – emigrantów z Węgier. I tak oto, po przeprowadzeniu kolejnego badania, moja mama, na około 4 miesiące przed śmiercią, dowiedziała się, że ponad 26% jej DNA to genotyp Aszkenazy.
Postanowiłem podzielić się refleksją dotyczącą mojej matki z przyjaciółmi – Żydami, obywatelami państwa Izrael. Ludźmi, którzy kiedyś albo wyemigrowali, albo zostali zmuszeni do emigracji z Polski. Również tymi, których matki były rówieśniczkami mojej. Z rozmów, wspomnień i fragmentów ich historii powoli wyłaniały się pierwsze podobieństwa. Wszystkie piękne i silne. Z niezwykłą świadomością jakiegoś dziwnego przekleństwa, którym są przepełnione. Wszystkie skrywające w swym wnętrzu, za fasadą piękna, traumy z młodzieńczych, wojennych lat, w którym przyszło im żyć. Piętno totalitaryzmów, zbrodniczych demonów XX wieku, wpłynęło w większym lub mniejszym stopniu na całe ich życia oraz zdeterminowało charaktery, zachowania i stosunek do rzeczywistości. Te dzielne kobiety żyjące w Polsce, Izraelu, Stanach Zjednoczonych stały się potem matkami, żonami, kochankami, w pewien sposób filarami naszej codzienności. Dziś już odeszły. W naszej pamięci pozostały jako silne, niezłomne kreatorki naszej rzeczywistości.
Moja mama była piękną kobietą. Wysoka, z blond lokami łagodnie okalającymi twarz, cudownie wystającym podbródkiem i magnetyzującym spojrzeniem. Doskonale ubrana. Z wielką pieczołowitością dbająca o siebie, z zawsze pomalowanymi paznokciami i szminką na ustach. Zadbana do ostatnich dni. To ona jako pierwsza uczyła mnie, czym jest piękno – choć często zupełnie nieświadomie, jakby przy okazji, na co dzień – nawet w taki małych rzeczach, jak wspólne posiłki. Stół zawsze musiał być elegancko nakryty a potrawy starannie przygotowane. Piękna nawet w tak trudnych, wojennych czasach. Z ogromnym apetytem, by kochać i żyć.
Zaraz za jej pięknem widocznym na pierwszy rzut oka, szła siła, często niełatwa do zniesienia dla najbliższych. Kobieta dominująca, o władczym, nieznoszącym sprzeciwu charakterze. I często przesadnie o nas dbająca. Nieustępliwa i szalenie odważna, gdy chodziło o obronę wartości, w które wierzyła. Hojna. Gotowa zaryzykować dla innych własne zdrowie, a nawet życie.
Piękno mamy widziałem od zawsze. Jednak dopiero teraz zacząłem zadawać sobie pytania, co za tym pięknem się kryło. Czy ona wiedziała, że jest piękna? Czy to dawało jej siłę? Jak wpłynęło na jej życie? Co skrywała ta piękna twarz? Zacząłem przyglądać się mu z wyjątkowej perspektywy. Jakimś dziwnym zmysłem zaglądać pod podszewkę jej wszechświata.
Jako artysta musiałem zabrać głos w tej sytuacji, nie mogłem pozwolić, aby moje (i moich bliskich) osobiste przeżycie pozostało bez komentarza. Moja cała twórczość to konsekwentna realizacja wizji sztuki osobistej, czyli prywatnej, która przepuszcza świat przez duszę i mózg artysty. To ciągłe poszukiwanie. Tak zrodził się we mnie pomysł na wystawę Moc i piękno. Bardzo subiektywna historia polskich matek. Jako artysta uważam bowiem, że sztuka musi uwierać, nie może uspokajać, ma mówić o tym, co nierozwiązywalne. A piękno, jakiegokolwiek jest rodzaju, w swojej postaci niezmiernie pobudza”.
Historie bohaterek wystawy Moc i piękno zamieszczone w katalogu towarzyszącym wystawie:
Zofia Jastrzębska (1923-2014)
Szpital był zatłoczony. Miejsca było mało, więc część rannych leżała na prowizorycznych materacach ułożonych z czegokolwiek na brudnej i pokrwawionej podłodze. Zosię ułożono pod jedną z lepkich ścian, które z upodobaniem obsiadały latające wokół muchy. Usunięto jej już większą część odłamków z niemieckiego granatnika, największym niebezpieczeństwem była więc gangrena, która z dużym prawdopodobieństwem wdała się w obszerną ranę na przedramieniu. Gdyby rano okazało się, że infekcja się powiększa, natychmiast czekałaby ją amputacja.
Zaczęła się modlić – bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – prosząc, by Bóg nie pozwolił jej zostać inwalidką. Wystarczyło popatrzeć wokół, by wiedzieć, że wielu z tych, którym uda się jakoś wylizać z ran i przeżyć powstanie, bezpowrotnie utraci sprawność. W szpitalu całą noc nie ustawały krzyki i jęki, a z zewnątrz dochodził huk eksplozji i wystrzałów. Pomimo bólu w końcu zasnęła, dzięki dawce morfiny.
Obudził ją lekarz robiący poranny obchód. Zdążył już przyjrzeć się ranie i miał gotową diagnozę: „niezwykły zbieg okoliczności”! W nocy, lub nieco wcześniej, muchy złożyły w ranie larwy, które żywiąc się bakteriami oczyściły ją, likwidując ryzyko gangreny. Amputacja nie będzie już potrzebna.
Choć ręka nie zachowała dawnej sprawności, do końca życia Zofia była przekonana, że tego dnia miała jednak do czynienia z czymś więcej niż tylko „niezwykły zbieg okoliczności”.
Blanka Amsterdamer (1918-1998)
Zaczęła mówić. Strach nagle zniknął, a każde zdanie jakby automatycznie prowadziło do kolejnego, jeszcze głośniejszego i bardziej uwiarygadniającego jej złość i agresywną postawę:
– Co to w ogóle ma znaczyć?! – wykrzykiwała do coraz bardziej przerażonego draba w mocno wyświechtanej marynarce.
Ponieważ lekko popychała intruza przy każdej inwektywie, którą bez litości go beształa, szybko doszli do drzwi. Cofając się, zdezorientowany szmalcownik przekroczył próg, a Blanka z całą siłą trzasnęła za nim drzwiami sklepu. Aż się przestraszyła, że się wypaczą i później nie będzie można ich zamknąć. Przez zamknięte drzwi mężczyzna usłyszał jeszcze kilka niezbyt miłych określeń pod swoim adresem i po chwili zastanowienia przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął za rogiem. Gdy tylko wyszedł, padła na krzesło, jakby nagle straciła wszystkie siły. Zanim pojawił się strach, przez chwilę była jeszcze wściekła i oburzona!
Próbował wmówić jej, że jest Żydówką!
JEJ – właścicielce czynnego sześć dni w tygodniu antykwariatu w okupowanej Warszawie.
JEJ – legitymującej się aryjskimi papierami, które nie wzbudziłyby wątpliwości nawet wytrawnego oficera.
JEJ – z nienaganną polską wymową, rysami i jasnymi długimi włosami, opadającymi na ramiona.
JEJ – Blance Amsterdamer!
Gdy tego dnia wracała do domu, nie czuła się już tak pewnie. Fundament, na którym budowała względne poczucie bezpieczeństwa, wydawał się jej teraz znacznie mniej solidny. Aryjskie papiery były nagle jakby mniej autentyczne, rysy mniej polskie, a włosy mniej blond. Jeszcze raz przeklęła pod nosem. Chciała upewnić się, że w jej ustach brzmi to równie naturalnie, jak w ustach grubej sąsiadki z drugiego piętra. Nie brzmiało. Jutro znów otworzy swój sklep. Jak zwykle. Nie ma innego wyjścia.
Kiedy to się skończy?”
Anna Goldburt (1920-2007)
W obozowisku było już zupełnie ciemno i cicho. Anna wyraźnie słyszała każdy szelest, nawet jeśli dochodził z bardzo daleka. Jedynie las oświetlony światłem księżyca i miotany wiatrem układał na ścieżce coraz to nowe cienie, utrudniając obserwację. Znała ten las tak dobrze, że nie budził już w niej lęku. Całą uwagę skupiła na ciemnej wąskiej dróżce, jedynej, którą można się tu dostać konno. Złe przeczucia przeplatały się z dobrymi: Na pewno żyje! Na pewno wróci! A jeśli nie…?
Każda minuta zdawała się trwać wieczność. Każdy trzask, każdy szelest, dawał nadzieję, że tuż po nim usłyszy znajomy tupot końskich kopyt. Przeważnie była to jednak tylko przestraszona bliskością obozu sarna lub po prostu sucha gałąź, którą wiatr oderwał od korony drzewa. Siedziała więc dalej, zmarznięta, przestraszona, targana mieszanką smutku, nadziei, złości i tęsknoty.
Nagle coś przesunęło się między drzewami i po chwili, w oddali pojawiła się sylwetka jeźdźca.
To On! – pomyślała – To na pewno On!
Wybiegła mu naprzeciw, jednak, gdy zbliżali się ku sobie, zauważyła, że porusza się inaczej niż zazwyczaj. Pozycje miał dziwnie zgarbioną, a koń jakby niósł go bezwolnie w wyuczonym kierunku.
– Anatol! Anatol! – wyrwało jej się nieco głośniej niż powinno, w środku nocy w partyzanckim obozie.
Anatol nie odpowiadał.
Przez tą krótką chwilę Anna czuła jakby serce rzeczywiście stanęło jej w piersi. Jest ranny! Może poważnie? Może śmiertelnie?
Jeździec powoli, bezwładnie osunął się na ziemię. Anna rzuciła się ku niemu, odpychając konia, by nie zasłaniał jej nielicznych promieni księżycowego światła, którym udało się pokonać korony drzew. Szybko chwyciła go w ramiona i odchyliła głowę. Nagle poczuła silną woń bimbru pędzonego zapewne w okolicznej wsi. Nie trudno tam było o mocne trunki i damskie towarzystwo. Położyła go spać, ale sama nie mogła zmrużyć oka. Podobnie jak przed chwilą na ścieżce, gdy wyobrażała sobie jego tragiczne losy, tak i teraz domysły nie dawały jej spokoju. Z kim był? Dlaczego tak długo i dlaczego miał krzywo zapiętą koszulę?
Fela Lewinsohn (1920-1969)
W kuchni było chłodno, ale cicho i przytulnie. To właśnie ta cisza i spokojny, powolny rytm wieczoru najbardziej sprzyjają refleksjom i obawom. Ojciec właśnie zaparzył herbatę, gdy nagle usłyszeli charakterystyczne, stanowcze pukanie do drzwi. Trudno pomylić pukanie sąsiada czy obwoźnego sprzedawcy z pukaniem służb posiadających i egzekwujących władzę, zwłaszcza podczas okupacji.
Przez chwilę oboje patrzyli na siebie bez słowa. W końcu Fela zebrała w sobie całą odwagę i ruszyła do drzwi. Z gestapo raczej nie ma negocjacji, ale granatowa policja przeważnie godzi się wziąć wartościowe przedmioty lub trochę gotówki w zamian za chwilowe odstąpienie od wykonywanej czynności. W mieszkaniu zapadła cisza. Gdy przekręcała zasuwę, serce biło jej tak, że aż je słyszała. Otworzyła drzwi i na widok policyjnych mundurów odetchnęła z ulgą. Wiedziała, że najprawdopodobniej nie grozi im nic poza utratą części pieniędzy, które udało jej się pochować i ocalić aż do tego czasu. Nie myliła się. Negocjacje nie trwały długo. Nieproszeni goście dobrze wiedzieli do kogo i po co przychodzą, a ona już umiała sobie radzić w takich sytuacjach. Tym razem się udało.
Gdy wypłaciła ustaloną sumę i w końcu ponownie zamknęła drzwi, w mieszkaniu znów zapadła cisza. Była zła, że stracili kolejne pieniądze, ale zarazem dumna, że udało jej się w pojedynkę oddalić na jakiś czas niebezpieczeństwo. Powoli weszła do kuchni, by dokończyć herbatę i opowiedzieć tacie o szczegółach, których mógł nie dosłyszeć przez zamknięte drzwi. Spojrzała na stół, na którym wciąż parował kubek. On leżał tuż obok. Z głową na stole, całkowicie nieruchomy. Martwy.
Strach działa szybko, podobnie jak cyjanek, który kupił, gdy mamę zabrano do obozu. Obiecał sobie, że nie podzieli jej losu. To jednak nie było gestapo.
Irka Malin (1916-2000)
Niemcy już wchodzili do Warszawy. W mieszkaniu wszyscy słuchali radia, a Irka patrzyła na podniszczone trudami podróży walizki. Te same walizki, które jako czternastolatka pomagała mamie pakować, gdy wyjeżdżali osiedlić się w Palestynie. Te same, z którymi wjeżdżała z powrotem do Polski w wieku lat dziewiętnastu, gdy część lokalnej arabskiej ludności obrzuciła ich dom kamieniami i poczuli się mniej bezpiecznie.
Teraz niespełna cztery lata później znów je pakuje, choć dopiero co na dobre się tu zadomowili. Tym razem ogranicza się tylko do rzeczy niezbędnych. Nadmiar bagażu może stanowić niemały kłopot podczas tej podróży.Tym razem to już nie wyjazd – to ucieczka! Choć właściwie, który z ich wyjazdów nie był ucieczką?
Usiadła na walizce, by ją domknąć, i siedziała tak przez chwilę. Nie wiadomo, kiedy znów będzie mogła posiedzieć.
Helena Miodownik (1914-1999)
Obóz w Kazachstanie był przeludniony i nieustannie cierpiał na brak pożywienia, co w skrajnych momentach powodowało u jego mieszkańców – w tym Heleny – niespodziewane reakcje organizmu, takie jak apatie, śpiączki, zmiany na skórze, a nawet puchnięcie. Wszystko, co się tam działo, miało swoje konsekwencje dla zdrowia, jednak objawy jej synka mogły okazać się jedynie przelotną infekcją. Lekki kaszel, szarawy nalot w okolicach gardła – niby nic, ale ona, pielęgniarka z wieloletnim stażem, od początku wiedziała, że scenariuszy może być wiele.
Przez lata pracy przy chorych i rannych nauczyła się, jak sobie radzić z wszechobecnym cierpieniem. Prawie każdego ranka, wracając na zmianę przyglądała się pustym łóżkom, w których jeszcze poprzedniego wieczoru leżeli pacjenci w najcięższym stanie. Pomimo dokuczającego im bólu, gorączki czy trudności z oddychaniem, gdy tylko mieli okazję, opowiadali o dzieciach, żonach i okolicach, z których pochodzili. Uczyła się żyć z okropieństwami, które niosły ze sobą głód i skrajne warunki, w których przyszło im żyć – tego wymagał jej zawód. Ale troska o własne dziecko to zupełnie co innego.
Gdy wieczorem wróciła ze zmiany synek czuł się gorzej niż rano. Objawy nie ustąpiły, a szarawy nalot w gardle zaczął pokrywać się brunatnymi przekrwieniami. To dyfteryt.
Objawy nasilały się każdego dnia. Helena wiedziała już, że nie zdobędzie potrzebnych leków i nawet jako pracownik lokalnej służby zdrowia, nie zdoła zapewnić mu niezbędnej teraz opieki. Szybko prysły wszelkie złudzenia – nawet osoba niewykształcona i nieobcująca z medycyną zrozumiałaby dosyć szybko, że tak małe dziecko, osłabione brakiem podstawowych składników odżywczych, nie poradzi sobie z chorobą. Kolejne dni spędziła w domu, niemal biernie obserwując cierpienie własnego syna – małego bezbronnego dziecka, które traciło siły i coraz bardziej walczyło o oddech.
Nie mógł jej nawet opowiedzieć jakiejś wzruszającej historii ani wyrazić tęsknoty za czymś pięknym, co dało mu życie. Był zbyt mały i znał tylko głód i cierpienie. Czuła się taka bezradna, gdy powoli odchodził jedyny skarb, który wówczas miała na tym świecie.
A później świat już nigdy nie był dla niej taki sam.
Fanka Igel Shechter (1907-2000)
Do obozu pracy pod Wiedniem trafiła dzięki kupionym aryjskim papierom na nazwisko Janina Czajkowska. Nikt tu nawet przez moment nie podejrzewał, że ona i jej dzieci mogą być Żydami. Znakomita znajomość języka niemieckiego nabyta na studiach germanistycznych we Lwowie i łatwość nawiązywania kontaktów sprawiała, że poruszała się w nowym środowisku z dużą swobodą i sporą dozą pewności siebie.
Radziła sobie tu tak dobrze, że krótko po przyjeździe udało jej się umówić na spotkanie do naczelnika obozu. Liczyła, że jej nienaganny niemiecki pomoże przekonać naczelnika, by choć trochę poprawił warunki, w którym przyszło żyć dwójce jej dzieci. Gdy tylko stanęła w drzwiach, a oficer usłyszał, jak płynnie mówi w jego rodzimym języku, bezzwłocznie zdecydował się wydelegować ją na komfortowe stanowisko tłumacza w pobliskim Arbeits Amt. Jednoczesna znajomość niemieckiego, polskiego i rosyjskiego okazała się cenna, choć czuła, że jej uroda też odgrywa tu niemała rolę. Jeszcze pewniejsza siebie zdecydowała, że posunie się dalej.
– Niestety to obecnie niemożliwe Herr Leiter! – odparła po udawanej chwili zastanowienia. – Arbeits Amt jest daleko, a ja nie chcę zostawiać dzieci samych na tyle czasu bez opieki. Jednak gdyby Herr Leitner zechciał zakwaterować nas poza obozem, w pobliżu nowego miejsca pracy, mogłabym rozważyć propozycję.
Jeszcze bardziej zaintrygowany osobą pięknej, elokwentnej i bezpośredniej Polki naczelnik zgodził się bez namysłu i od tej pory wraz z dziećmi wiodła umiarkowanie spokojne życie pod dachem szanowanej austriackiej mieszczki w samym sercu Trzeciej Rzeszy. Jedynie częste transporty z Polski budziły w niej niepokój. Bała się, że jako tłumaczka w końcu natknie się na kogoś znajomego, kto nagle, niespodziewanie widząc ją, wykrzyknie „Franka!”. Nic takiego jednak nigdy się nie wydarzyło.
Matl Szpigelman 1907-1998
Stanisław wpadł do nich tego wieczoru i nie było w tym nic nadzwyczajnego. Był przyjacielem jej męża, zawsze niezwykle uczynnym. Lubiła go i cieszyła się, gdy ich odwiedzał. Tamtego wieczora była sama w domu. Znali się od lat i nawet w tych trudnych czasach pomagali sobie, jak mogli. Chociażby mieszkanie, w którym spędzili ostatnie miesiące, było właściwie mieszkaniem Staśka – zgodził się go użyczyć, by trudniej było o cokolwiek wypytać sąsiadów.
Przyjęła go z uśmiechem, choć moment był nie najlepszy, bo mały chorował już od dobrych dwóch tygodni, a sytuacja na mieście była na tyle trudna, że nie sposób było znaleźć potrzebnych mu leków. To już czwarty rok wojny. Trochę mechanicznie podała mu kubek zaparzonej wcześniej kawy zbożowej i podstawiła krzesło. Dopiero, gdy usiadł, zauważyła, że jest blady jak ściana. Stanisław od razu przeszedł do rzeczy i poprosił, żeby się natychmiast wyprowadzili, bo ściągają na niego zbyt duże niebezpieczeństwo. Gdy tylko zrozumiała, zapewne pobladła jeszcze bardziej niż on. Chwilę dochodziła do siebie, ale, gdy w pełni zdała sobie sprawę z powagi sytuacji, zrozumiała, że musi się bronić natychmiast. Walczyć o przetrwanie, tu i teraz, na środku kuchni.
Walczyła jedynym, co miała: swoją słabością i desperacją. Błagała i przekonywała, odwołując się do wszystkich argumentów i przywołując niemal każdą sytuację łączącą ich rodziny w przeszłości. Stanisław starał się być nieugięty. On też walczył o szanse swoje i swojej rodziny. Zbyt dużo widział w te lata okupacji, zbyt wiele doświadczył, zbyt długo starał się grać bohatera, by nie było ryzyka, że któregoś dnia puszczą mu nerwy. Puściły właśnie dziś. Nie chciał dłużej bać się rozstrzelania za ukrywanie Żydów. Żyć w ciągłym stresie o żonę, dzieci i samego siebie.
Krzyczeli, a później rozmawiali ciszej, aż ktoś znów podnosił głos, a emocje ponownie brały górę nad wszystkim innym. Jednak nie ustępowała. Przecież nie zacznie się teraz wyprowadzać z chorym dzieckiem na rękach!
– Albo zostajemy albo niech wyprowadzi nas stąd gestapo! – wykrzyczała, gdy sytuacja zaczęła stawać się beznadziejna. Głos jej drżał, a nogi i ręce z nerwów zdawały się odmawiać posłuszeństwa. – Wszystko jedno skoro wszędzie poza tym mieszkaniem czeka nas dokładnie taki sam los!
Stasiek rozpłakał się i wyszedł. Płacz dziecka za ścianą na chwilę ucichł. Opadła na krzesło i dopiero teraz, na krótką chwilę, pozwoliła sobie na łzy.
Stanisław nie poszedł na gestapo. Może bał się, że pomimo denuncjacji spotkają go konsekwencje za ukrywanie Żydów? A może po prostu był przyzwoitym człowiekiem?
Zapora Gołda Trachtenberg (1918-2012)
Wpatrzona w okno Zapora, nieprzytomnie zmartwiona, czeka na rodziców, którzy wraz z trójką braci wyszli z domu na spacer i zakupy.
Nie miała dziś ochoty wychodzić. Wolała zostać w domu. Lubiła jego atmosferę i spokój, który zapewniał, nawet teraz w czasie wojny. Ale przecież ten dom to oni: mama, tata i bracia, którzy wprawdzie często jej dokuczają i przeszkadzają, ale wnoszą też dużo radości i ożywienia, którego teraz brakuje jej jak nigdy dotąd.
Chce poczuć się bezpiecznie, przytulić się do mamy, poczuć obecność taty, który zawsze rozwiązuje wszystkie rodzinne problemy. Ale jest też na nich wściekła! Dlaczego tak długo nie wracają, pozwalając jej myślom szaleć i krążyć wokół najgorszych scenariuszy? Mieli być kilka godzin temu. A może nie? Nie słuchała zbyt uważnie, co mówiła mama, gdy wychodzili. Zbyt była zaczytana.
Z czasem cienie na ulicach robią się coraz dłuższe aż w końcu zupełnie zapada zmrok. Teraz widać już tylko fragmenty ulic oświetlone żółtym światłem przez nieliczne latarnie. Całą noc nie pojawia się jednak pięć sylwetek, z których każdą poznałaby nawet z bardzo daleka po chodzie, stroju czy posturze. Jest tylko pusty, cichy dom, w którym z każdą chwilą coraz bardziej nie ma nikogo poza nią.
Pewnie nigdy nie sądziła, że dom może być aż tak pusty, ale na pewno też nigdy nie wyobrażała sobie, że można stracić wszystkich bliskich tego samego dnia.
Halina Zingel (1930-2004)
Z daleka słychać już było, jak nadjeżdża. Rytmiczny stukot zaczął zwalniać, a wraz z pojawieniem się pociągu przerodził się w ogłuszający pisk. Gdy pociąg w końcu się zatrzymał, na krótką chwilę hałas ustał. Chwilę później wszyscy ruszyli w kierunku wagonów, a na peronie znów zrobiło się nieznośnie głośno – zwłaszcza dla dziewięcioletniej dziewczynki.
Halinka nie do końca zdawała sobie sprawę, co robią. Mieli jechać na Syberię, ale nie wiedziała, gdzie to dokładnie jest. Poza tym bardziej zaprzątały ją inne sprawy: była już trochę zmęczona, a od wyjścia z domu uwierały ją nowe buciki, które uparła się założyć na podróż. Chciała nawet powiedzieć o tym mamie, ale zrezygnowała, gdy zobaczyła, jak zaaferowana jest wydawaniem wszystkim poleceń i pilnowaniem bagaży.
Wszyscy biegali, żegnali rodziny, płakali i składali sobie obietnice. Halinka czasami wpadała pod nogi jakiemuś śpieszącemu się pasażerowi, ale na szczęście zawsze kończyło się to niegroźnie. Gdy stała już na stopniu wagonu, ktoś nagle szarpnął ją za rączkę, zmuszając do zejścia z powrotem na peron. To jej siostra. Po chwili jednak druga, silniejsza ręka, zaczęła ciągnąć ją z powrotem w kierunku wnętrza wagonu. Była to jej mama. Obie wykrzykiwały coś nad jej głową.
– Dzieci muszą być z matką! – wyłapuje z zażartej kłótni i zgadza się z tą tezą jako dziewięcioletnia córeczka mamusi. Siostrę jednak też bardzo kocha. Uwielbia się z nią bawić i wysłuchiwać jej historii. Jest od Halinki o wiele starsza.
W końcu jedna strona puszcza jej rękę. Mama wciąga ją schodek wyżej i wyżej aż w końcu są wewnątrz wykończonego drewnem wagonu. Zdezorientowana macha do siostry, jakby żegnały się tylko na chwilę.
Wtedy widziała ją po raz ostatni, ale gdyby z nią została, pewnie też nie przeżyłaby wojny.