Wszystko i natychmiast
Wystawa Wszystko i natychmiast prezentowana była w 1990 roku w Pawilonie SARP w Warszawie. Na ekspozycję składały się obrazy, wycinanki oraz rzeźby Pawła Kowalewskiego, zarówno z pierwszej połowy lat 80., z początków artystycznej kariery, jak i z drugiej połowy tej dekady.
Kiedy „Gruppa” jeszcze się tak nie nazywała, a na wesołe wernisaże w Dziekance szeptana plotka zwoływała pod hasłem „dzicy”, „obejrzeć szybko, bo zdejmą” – słowem w latach 1983-1984, owym nieco rozminiętym z kalendarzem początku dekady – wtedy najbardziej lubiłam Kowalewskiego. Identyfikowałam bez trudu i odróżniałam jego ładne obrazy od reszty. Potwierdzały plotkę formą i treścią – były jak należy „dzikie” i jak należy „niesłuszne”. Przy tym bynajmniej nie koniunkturalne, o co było w tym czasie nietrudno, przeciwnie – ostro bezpośrednie, tak wobec świętości, jak wobec własnych i cudzych kompleksów i tabu. „Paweł Kowalewski to bezsprzeczny geniusz” – pisał sam o sobie pod pseudonimem wyimaginowanej amerykańskiej dziennikarki Sharm Yarn („Oj dobrze już”, nr 3). Z tym typem humoru korespondowała forma: ostre kolory, cięte kształty, ironiczne tytuły na przypiętych do obrazów szarfach („Ja zastrzelony przez Indian”, „Dętologia z odchyleniem”, „Śmierć Świętego Mikołaja” i in.)
Jakoś w tym czasie natknęłam się na Kowalewskiego w miejscu, gdzie bym się go nie spodziewała – w multimedialnej (wszakże nie do tego stopnia, żeby i malarskiej) Małej Galerii ZPAF, w której nota bene poza nim nie wystąpił dotąd żaden członek „Gruppy”. W 2. numerze „Oj dobrze już” pacyfistyczny wykresik „Rozważania o zabijaniu” jakby żywcem przeniesiony z „Tanga”. Na innej znów wystawie – rzeźba. Wycinanki. I jeszcze coś zastanawiającego i zgoła nietypowego dla dominujących w tym kręgu i czasie postaw – wola i zdolność do systematyzowania i organizowania żywiołu, jakim była ta unikalna grupka talentów, z których uformowała się „Gruppa”. To Kowalewski doprowadził do skutku ich pierwszy pokaz (14 I 1984), tradycyjnie i konserwatywnie wpisując nową pozycję w schematy życia artystycznego: galeria, wystawa, grupa.
Kowalewski uprawia dwie dziedziny: malarstwo i nie-malarstwo. To pierwsze należałoby ująć w cudzysłów, tak dalece jest ono rolą, profesją, swego rodzaju obowiązkiem. To trochę sytuacja aktora, który grać lubi i potrafi, czuje się na scenie „u siebie” i „w porządku”, ale nie gra przecież zawsze i w każdej sytuacji. I mimo to (a może właśnie dlatego) jest aktorem wybitnym.
Poczynając od „multimedialnego” dyplomu (1983), złożonego z obrazów, serii rysunków, fotomontaży i obiektów przestrzennych, Kowalewski przeszedł kilka etapów „sprawdzania się” i odchodzenia od malarstwa.
Seria wielkich papierów ilustrujących wersety z Psalmów Dawida w tłumaczeniu Czesława Miłosza (1984), wyraz głębokich przeżyć religijno-estetycznych, niespodziewanie dała asumpt również do „sprawdzenia’ rzeczywistości – obrazy zostały poddane cenzurze kościelnej na wystawie „Chaos Człowieka Absolutu”. Nawiasem dodać trzeba, że do końca 1985 roku, pomijając wspólne występy z „Gruppą”, Kowalewski najściślej przestrzegał bojkotu, nie uczestnicząc w żadnych wystawach zbiorowych poza kościelnymi; wspomniane doświadczenie musiało więc być dla niego szczególnym przeżyciem.
Na przełom lat 1984/85 przypada okres wycinanek. Motywy jak z obrazów, lecz „bez tła”, w zamyśle poruszone i dowolnie usytuowane względem siebie (jeśli są wieloczęściowe, np. „Samolot atakowany przez dwa półksiężyce”), bądź względem tła „naturalnego”. Jednak zarazem nie traktowane przestrzennie, bo malowane jednostronnie. W sumie można uważać wycinanki za etap zbliżania się do rzeźby. Lub też – pierwszego poważnego sygnału znudzenia czy przesytu emocjonalnym malarstwem tych lat. Dlatego, choć bardziej zabawne niż odkrywcze, warte są przypomnienia.
Ponowne zbliżenie do malarstwa nastąpiło w 1985-86 roku, owocując m.in. serią historyczno-politycznych prac o „niemożliwych” dialogach („Ludwik XVI i Robespierre prowadzą rozmowę”, „Mickiewicz i Słowacki”), a także papierów namalowanych podczas jednej z akcji „bycia” Gruppy w Dziekance i nagrodzonych na II Biennale „Droga i Prawda” w 1987 r. („Adolf Hitler i Józef Goebbels otwierają wystawę sztuki zdegenerowanej w Monachium”, „No proszę, jakie piękne bambosze”, „Martwa natura”). Ostatnia praca z tej serii (temat: kwiaty na parapecie) sygnalizuje kolejne przesilenie – tak jest kąśliwie „piękna” i „malarska”.
Lata 1987-1989 to apogeum dotychczasowej twórczości Kowalewskiego w dwóch naraz dziedzinach: malarstwa (papiery ustępują na rzecz płócien) i rzeźby w modelinie, zamkniętej w szklance gablotki.
W malarstwie Kowalewski drąży „swoje” tematy: nawiązania do historii z wydźwiękiem politycznym („Cykl Litewski”, tryptyk „1935”, „Opowieści lasku katyńskiego”, „Noc wigilijna 1946 w Moskwie”, „Niccolo Machiavelli” i in.), swego rodzaju komentarze religijne („Jacyż samotni, jacyż znużeni – dzień, w którym umarł Bóg”, „Gdzie powiesić Matkę Boską”), ironiczne obrazy „towarzyskie” („Trzy leniwe psy”, „Moi przyjaciele na tle moich przodków”). Pozornie najmniej zajmuje go tematyka egzystencjalna – pozornie, bo wymowa i wartość obrazów „I już”, „Człowiek w grobie”, „Tajemne przejście przez samego siebie”, „Moja dusza wyje i skamle jak zbity pies” – przekracza ściśle tematyczny poziom opisu i interpretacji.
Rzeźba, której początki w obecnej „gablotkowej” postaci sięgają roku 1986 („Moja dusza w formie bibelotu”), obecnie zajmuje artystę najbardziej. To, co zrazu było poboczem, odpryskiem malarskiego emploi, zyskuje na obecnej wystawie rangę tematu nieledwie głównego. Bowiem jest to wystawa-próba. Kolejny krok na drodze sprawdzania siebie i rzeczywistości. Nie triumfalno-podsumowujący pokaz, obliczony na akceptację i potwierdzenie, lecz swego rodzaju prowokacja, głównie zresztą skierowana ku sobie – własnym nawykom, zasiedziałości w profesji, niechęcie czy domniemywanej niezdolności do wielkich życiowych wolt i gestów. I przede wszystkim uczciwe porównanie malarstwa w przekroju blisko dziesięcioletnim, malarstwa dość dobrze znanego i dość powszechnie uznanego, z rzeźbą, która nigdy dotąd w tak szerokim zestawie pokazywana nie była.
Na „scenie” życia artystycznego Kowalewski jest i zapewne pozostanie malarzem. Ma po temu zdolności potwierdzone patentem i dorobkiem. Jak sam przyznaje, nadmiar tych zdolności, owocujący zbyt obficie, innymi słowy: łatwość i szybkość malowania, były dlań w początkach kariery dzwonkiem alarmowym.. Takie „życiowe” wytłumaczenie faktu, iż zajął się innymi mediami, a od pewnego czasu rzeźbą, oczywiście nie wystarcza. Można zresztą przypuszczać, że lepi mu się w modelinie równie łatwo i szybko, jak maluje. Chodzi więc raczej nie o świadome utrudnienie i spowolnienie procedury. Rzecz tkwi w potrzebach wyobraźni, „nie mieszczącej się” w ramach płótna, ale też nie zadowalającej się formami efemerycznymi (choć i takich Kowalewski próbował – przypomnijmy „Recital” z 1987 roku). Rzeźba wydaje się być wyjściem optymalnym dla intelektualnego perfekcjonisty znudzonego własnym mistrzostwem „w zawodzie”.
Czyżby więc wszystko, co oglądamy, było wyrafinowanym wykpieniem się z roli artysty? Czy przy tak przewrotnym podejściu do własnej sztuki może być jeszcze miejsce na najbardziej osobistą wypowiedź, wyraz przekonań, zajęcie postawy? Odpowiadam: tak, widzę taki obszar. I to nie w problematyce obrazów (choć mało co dorówna szczególnej nostalgii „Cyklu Litewskiego”), ani konceptualnych zbitkach przedmiot-nazwa („Złoty Zachód”, „Lenin, jakim go pamiętam z dzieciństwa”, „Jedyne naprawdę genialne połączenie malarstwa i rzeźby”). Otóż sztukę Kowalewskiego, traktowaną całościowo, bez podziału na dyscypliny i okresy, odczytuję jako wskazanie, jak twórczo i jak pięknie można być z siebie niezadowolonym.
Maryla Sitkowska,
tekst z katalogu towarzyszącego wystawie